Podróż Republika Poludniowej Afryki. Wino i rekiny na koncu swiata
Pomysl wyjazdu do RPA pojawil sie niespodziewanie, i tak szybko, ze zanim zdazylem przewertowac strony przewodmika , gdzie jak i po co bilety juz byly kupione.Niecale dwa tygodnie. Urlop latem ma to do siebie, ze ciezko cokolwiek zaplanowac, majac malo czasu a chcac zobaczc jak najwiecej. Poza tym jak zawsze w takich chwilach decyduja ceny biletow i zgranie jakiejs ekipy. Biura podrozy wypadaly z gry,bo nigdy z nich nie korzystalem i jakos, nie planuje... w dobie internetu mozna wszystko zalatwic nie wychodzac z domu. Bilety okazaly sie, smieszne cenowo ( British Airways za 490 euro).Zdajac sobie sprawe, ze lecielismy w sierpniu (okresie zimowym dla Kapsztadu), mielismy w planach wlasciwie Kapsztad i okolice, igraszki z zarlaczami bialymi i delektowanie sie winem.
Kapsztad jest niesamowitym miastem, amfiteatralnie polozonym nad zatoka stolowa. To miasto ktore z jednej strony odziela majestatyczna gora stolowa, wygladajaca jakby monstrualnych rozmiarow pila mechaniczna obciela jej wierzcholek, z drugiej zas ocean. Piekno natury. Wiezdzajac do miasta odnosi sie wrazenie, ze choc przelecielismy kilkanascie godzin od Europy, tak naprawde jestesmy gdzies na starym kontynencie. I choc to najbardziej biale afrykanskie miasto, to kolor skory wydaje sie byc tutaj malo obecny. Ulice tetnia zyciem, ktos cos sprzedaje, ktos czyms handluje, spiewa, dwie ulice dalej kiluletnie czarnoskore dzieciaki w takt afrykanskiej muzyki podryguja i plasaja pod czujnym okiem matki, od wczesnych godzin porannych zarabiajac pieniadze. Przygladaja sie turysci, zatrzymuja biznesmeni w eleganckich garniturach od Forda, ktos rzuci drobne monety, ktos inny banknot.Dzieciaki tancza, jak w amoku, muzyka wydaje sie nie miec konca...nagle stop. cisza, przerwa na sniadanie, kilkoro maluchow biegnie do pobliskiego KFC po kurczaki na wynos...Wroca do tanca po godzinie. Przechodnie sie rozchodza. Biznesmeni do bankow, turysci w kierunku slynnego Waterfront. Choc jest sierpien i w Kapsztadzie panuje zima, to tak naprawde z prawdziwa zima pogoda ma niewiele wspolnego. Swieci slonce, nie jest upalnie, ale tez nie jest zimno. Centrum miasta, to jeden wielki kolaz, gdzie nowoczesnosc obciera piety historii. Dawne kolonialne budownictwo wydaje sie byc tlamszone przez wyrastajace jak grzyby po deszczu nowoczesne wiezowce.Tak jak wszedzie na swiecie, takze i tu zaczyna rzadzic beton i szklo. Biurowce, eleganckie hotele i siedziby wielkich korporacji w pnacych sie w gore drapaczach, zaslaniaja malutkie, klimatyczne domy, waskie uliczki i toczace sie na nich zycie. Long street jadna z glownych ulic przebijajacych przez stara czesc miasta, tetni zyciem, bar za barem,knajpy, restauracje, te tanie i te exclusive, irish pub, english pub,galerie z afrykanska sztuka, salony z nowoczesnymi wloskimi meblami, mexykanski bar i kubanska pijalnia mojito... od wyboru do koloru, co w przypadku kolorow ma tutaj kolosalne znaczenie. Fasady wiekszosci domow, wydaja sie krzyczec slowami Ewy Bem, zyj kolorowo... zolc nie gryzie sie tutaj z nibieskim, a fiolet wcale nie musi byc kiczowaty, pomarancz razem z zielonym? Dlaczego nie. Jakby tego bylo malo, jest jeszcze rozowy i zolty, a to wszystko na zaledwie kilkudziesieciu metrach kwadratowych , kilka ulic od Long street w slynnej kapsztanskiej dzielnicy Bo-Kaap, u podnoza wzgorza Signal hill. Tam dopiero kolor nabiera znaczenia, domy sie mienia w kolorach,krzycza barwami. Oczoplas. Na rozowym budynku widze napis supermarket, obok kobieta goni kota , na murze napisy sprayem wymieszane z zielonym, blekitem i granatem. Aha i jeszcze wszystkie odcienie pomaranczy. Bogaty ten kto sprzedaje farby w Kapsztadzie.Wczesniej wspomnialem o Waterfront. Nadbrzezna czesc miasta Victoria i Albert Waterfront uchodzaca za najbezpieczniejsza w Kapsztdzie, bo co jak co, ale miasto moze pokazac rogi, i piekne uliczki za dnia,wcale nie musza okazac sie tak pewne wieczorem.V&A waterfront okazuja sie byc zwykla atrakcja dla turystow, gdzie pod przykrywka ladnie odmalownych portowych budynkow, kryja sie eleganckie sklepy, butiki znanych domow mody i restauracje od rana do wieczora nastawione na wysysanie kasy z turystow. Im bardziej turysta tepy tym wiecej kasy zostawia w, naprawde sredniej jakosc knajpach, i tandetnych sklepach z pamiatkami. Lampa zrobiona z jaja strusia, zab rekina, czy moze afrykanskie figurki i bibeloty z naklejona pod spodem metka made in China. Dla kazdego cos milego, czyli zasada miej oczy otwarte turysto jest tutaj na miejscu. Jak kazde miasto, rowniez i Kapsztad ma swoje, ukryte klimatyczne zakatki... dla mnie byly to okolice Clifton. To elegancka i jednoczesnie najdrozdza dzielnica miasta, okolice pieknych posiadlosci, gdzie miliony euro zatopione w przepieknych rezydencjach z widokiem na ocean, zdaja sie potwierdzac fakt ze, architektura i wspolczesny design nie znaja ceny. Cztery plaze, klimatycznie ukryte miedzy malymi zatoczkami, bialy piasek, mewy, i cisza... to sierpnien,zima, nie ma turystow. Nik sie nie kapie, nie krzyczy. Spokoj.
Bedac na poludniu kontynentu nie mozna zapomniec o najwazniejszej atrakcji. Przyladek Dobrej Nadziei, kultowe miesce niecale 2 godziny drogi od Kapsztadu, gdzie lacza sie seledynowo-zielone wody oceanow indyjskiego i atlantyckiego, gdzie statki tonely i tona, gdzie jest wiecej wrakow niz mew na horyzoncie, gdzie pawiany szaleja, strusie biegna za autem, i gdzie mozna patrzec i podziwiac bezmiar oceanow. Piekne miejsce, fotogeniczne miejsce, miejsce jedyne w swoim rodzaju.
Od kiedy pamietam, czyli od czasow jak bylem nieznosnym gowniarzem, zawsze uwielbialem kinowe "Szczeki". A co tam! Jestem z pokolenia urodzonych w koncowce lat 70tych, lat szalonych, lat kiedy niejaki Steven Spielberg straszyl widzow gumowym rekinem. Pal licho samego rekina i to czyl byl z gumy, czy z kartonu, pal licho te miliony dolarow jakie film zarobil, straszac ludzi po obu stronach globu. Od tamtego czasu,unikajac jak ognia wakacji nad Baltykiem mialem jedno,ale jakze bajecznie nierealne marzenie. Tym moim"dream" z lat mlodosci bylo zobaczyc rekiny z bliska. Z biegiem lat okazalo sie, ze Baltyk za zimny na rekiny, a europejskie akwaria, maja sie nijak do tego co wiedzilem w techinkolorze na starym Rubinie made in ZSRR. Plywajace samotne rekinki, w akwariach Barcelony, Genui, czy Lizbony, w zaden sposob mnie nie satysfakcjonowaly. I kiedy juz moje marzenie, jakze bajecznie nierealne mialo sedziwie odejsc w zapomnienie, przypadkiem zobaczylem program o nawiedzonych turystach z Europy, ogladajacych rekiny z bliska, na zywca, prawie na wyciagniecie reki. To byl koniec lat 90tych. To byly one. Wielkie, odrazajaco gozne potwory morskich glebin, te na ktorych Spielberg wzorowal swoja gumowa lalke :-) Zarlacze biale, najniebezpieczniejsze ryby wszystkich oceanow. Wtedy wlasnie ogladajac nosem po ekranie wiedzialem, ze istnieje szansa( cos sie zaczelo tlic), ze marzenia moga sie spelniac. Kiedy po 25 latach przyjechalem do Kapsztadu, nie liczylo sie nic tylko plan wyjazdu do Gansbaai-malej wsi kilka godzin drogi od Kapsztadu, skad liczne biura organizowaly spotkania oko w oko z "great white sharks". Jeszcze bedac w Europie, przewalilem internet do gory nogami w poszukiwaniu, tych najbardziej pewnych, doswiadczonych, nawiedzonych i szalonych agencji ktore za niezla sumke, wepchna mnie do lodowatej wody na spotkanie z idolem z lat 70tych. Potem juz tylko odliczalem dni! Do Gansbaai milosnikow zarlaczy bialych prowadzi jedna droga. My dojechalismy bardzo wczesnie rano, oprocz mnie bylo jeszcze 10 innych nawiedzonych , chetnych do igraszek w klatce. Mala lodz i 15 osob. Sklad lajby to:11 szalencow, kapitan i 3 miejscowych w tym jeden kusiciel-mikrego wzrostu chlopaczek, z wiadrem krwi, glow rybich i wszelkcih podejrzanie wygladajacych zwlok rybich.... to byla przyneta na nasze rekiny. Sama przygoda trwa mniej wiecej pol dnia i kosztuje w okolicach 150-200 euro, trzeba miec glowe na karku, potrafic plywac i miec nerwy ze stali ( ja nie mam). Po niecalej godzinie od wyplyniecia z Gansbaai, lodz obiera kierunek na Sharks alley, miejsce gdzie zazwyczaj poluja zarlacze biale. "Mikro kusiciel" z wiadra pelna zwlok, zaczyna kuszenie. Pic jednak polega na tym , ze rekin glupi nie jest i nie zawsze ma ochote na jakas tam odrabana glowe tunczyka, kiedy w okolicy pelno, dorodnych tlusciutkich foczek, po co wiec podplywac do lodzi, kiedy lepiej dziabnac gdzies jakas foczke. No ale my, turysci o tym nie wiemy i czekamy na pojawienie sie olbrzyma. Po 20 minutach, sedziwy kapitan zaczyna gwizdac, wszyscy na lajbie, spogladamy na wielka pletwe prujaca wode tuz nad powierzchnia . Na to czekalem ja i tych pozostalych 11 nawiedzonych. Warto bylo. Wielki zarlacz bialy podplywa spokojnie do lodzi i zaczyna krazyc. Ma mniej wiecej 4 metry dlugosci i wzbudza przerazenia na sama mysl znalezienia sie we wodzie. Ale skoro chlopie placisz, wiec sie ruszaj! Wkladamy piankowe kombinezony, metalowa klatka zostaje opuszczona do wody i po chwili, po krotkiej instrukcji szefa lajby, 3 smialkow, w tym ja ..ladujemy w lodowatej wodzie. Klatka miesci 4 osoby i ma okolo 2 metrow dlugosci i 3 metrow wysokosci. Jest szeroka na okolo metr, a metalowe rurki ogrodzenia jeden od drugiego wydaja sie byc oddzielone zbyt daleko. Trzeba uwazac, zeby przy uderzeniu fali o burte nie wypasc rekoma za kratke.... Szczescie nam sprzyja, pojawiaja sie dwa trzy metrowe rekiny. Zakladajac maski , schodzimy pod wode w klatce i rozpoczyna sie obserwacja plywajacych gigantow. Nie wiemy kiedy , nie wiemy z ktorej strony pojawi sie zarlacz, wiec odruchowo zerkamy przez ramie, na boki, przed siebie. Widocznosc wody jest dobra, ale strach robi swoje. Ktos , kto nigdy nie mial mozliwosci zetkniecia sie, z zwierzeciem tego rozmiaru oko w oko, nigdy w zyciu nie pozna tego dreszczyku emocji, uderzen serca,kiedy wielkie rybsko podplywa do klatki i jakby zwalnia, nosem tracajac metalowe prety. Jest zaledwie kilkadziesiac centymetrow od nas. Widac ta olbrzymia mase , ogrom w porownaniu do naszej klatki i 4 szalencow w srodku.Niesamowite uczucie. I choc rekin jest spokojny, to ogladajc filmy na you tube, mozna spotkac sie z ich agresja wobec metalowych pretow, probami gryzienia i uderzen w klatke. Dzisiejszego dnia biale zarlacze sa spokojne, plywaja i ogladaja... to one sa na wolnosci a my w klatkach.Ironia losu:-)
Winnice Poludniowej Afryki to oprocz bajkowych, rzekloby sie obrazowych widokow rodem z poludnia Francji, tworza osobny klimat, a historia warta jest nowego rozdzialu. Ktos , kto kocha wina na pewno nie raz i nie dwa delektowal sie niesamowitym czerwonym z dalekiego kontynentu.Nie bez kozery wina w Poludniowej Afryce produkuje sie od stuleci, ale jak sie okazuje tak naprawde to dopiero od kilkudziesieciu lat wina robia furore na rynkach calego swiata. Klimat podobny do śródziemnomorskiego jest jednym z glownych powodow produkcji win w RPA, tak wybornych shirazow, cabarnetow czy slynnego Pinotage, ktory powstal na tamtych terenach i okazal sie jest gronem Poludniowej Afryki. Mimo wszystko juz od kilku lat depcza mu po plecach czerwone grona Syrah, jednego z najpopularniejszych w tej chwili, z ktorych mistrzowie potrafia wyczarowac kapitalne wina. Z Kapsztadu mozna wybrac sie na zwiedzanie winnic, wypozyczamy auto i w droge, mozna tez wyprobowac jedno z wielu biur oferujacych calodniowe wypjazdy do winnic, lacznie z objazdami po okolicy , i rzecz jasna testowaniem wina. Jedna z najpopularniejszych jest Stellenbosch, o ktorym gdzies przeczytalem, ze jest miejscem winiarskich poszukiwan. To urocze miejsce z chyba najwieksza liczba prywatnych winnic.Uwielbiam, smakowac, probowac, delektowac sie a na koniec zawsze jest swietna okazja, zeby oczyscic portfel i kupic kilka fantastycznych butelek do domowej kolekcji.
Pzdr/bARtek